Sądząc po liczbie książek o zagładzie ludzkości, zainteresowanie tą tematyką rośnie. Tłumaczy się nawet rzeczy dawne, jak brytyjską powieść R.C. Sherriffa „Rękopis Hopkinsa” z 1939 r. Ma ona mało wspólnego ze stanem dzisiejszej wiedzy i kto nie znosi uroku staroświeckiej fantastyki, ten musi udać się gdzie indziej. Zagłada pozostaje jednak zagładą i wyobrażenia o niej zawsze są ciekawe.

Zachwyca w powieści piękny świat sprzed 80 lat, bez efektu cieplarnianego i dzisiejszych brewerii klimatycznych. Lecz coś musi zakłócić idyllę: oto Księżyc pod wpływem niezidentyfikowanej siły opuszcza orbitę i przybliża się do Ziemi. Gdy zjawisko zostaje spostrzeżone, od kataklizmu dzieli ludzkość siedem miesięcy.

Czytaj więcej

„Civil War” Alexa Garlanda to filmowa przestroga dla USA przed wojną domową

Socjologiczna otoczka czyni powieść Sherriffa wciąż wartą lektury, choć moim zdaniem autor oszczędził czytelnikom scen drastycznych. Nawet zagłada w tamtych czasach przebiegała znośnie.

Kolizja Ziemi z Księżycem polegałaby na zbliżaniu się mniejszego ciała po spirali, aż do łupnięcia. Autor jednak wyobraża sobie, że Księżyc może otrze się tylko o naszą powierzchnię, odbije i odleci w kosmos. W końcu Sherriff decyduje się na kontrolowane zderzenie: Księżyc gładko wsunie się w czeluść atlantycką, trochę wody się wyleje, ale żadnej gigantycznej katastrofy nie będzie. Księżyc jest niewielki i porowaty, złoży się więc jak placek i popiwszy wody, utworzy nowy kontynent. Pełno tam będzie bogactw naturalnych, o które rozpęta się wojna, i ona dopiero doprowadzi ludzkość do żałosnego końca. Nie siły kosmiczne zatem, ale jak zwykle kaprawa działalność ludzka legnie u podwalin tragedii globalnej.