Rafał Towalski: Krótszy tydzień pracy, czyli z dużej chmury mały deszcz

Próby skrócenia tygodnia pracy w drodze ustaw lub zapisów kodeksowych są błędem. Takie rozwiązanie mogą natomiast wprowadzać poszczególni pracodawcy.

Publikacja: 07.05.2024 04:30

Przemiany kulturowe, demograficzne i technologiczne są najważniejszymi przesłankami dla rozważenia p

Przemiany kulturowe, demograficzne i technologiczne są najważniejszymi przesłankami dla rozważenia postulatu krótszego tygodnia pracy.

Foto: Adobe Stock

Polska lewica ogłosiła, że jednym z jej głównych punktów programu wyborczego będzie postulat „krótszego tygodnia pracy”, a po sukcesie wyborczym zapowiedziała złożenie projektu. Niewiele więcej wiadomo poza tym, że mielibyśmy pracować zamiast 40 godzin tygodniowo pięć godzin krócej. I zarabiać tyle samo. Jednym z powodów, zdaniem prominentnego polityka lewicy jest to, że tydzień pracy Polaka, na tle innych mieszkańców UE jest zbyt długi.

Czytaj więcej

Czterodniowy tydzień pracy? To już jest możliwe

Czy rzeczywiście pracujemy za długo?

Zgodnie z dyrektywą Parlamentu Europejskiego i Rady z listopada 2003 r., pracodawca ma zadbać, by czas pracy, wraz z godzinami nadliczbowymi nie przekraczał 48 godzin w tygodniu . Poszczególne kraje przyjęły własne rozwiązania: czas pracy może wynosić od 35 godzin we Francji i 37 w Danii i 40 godzin tygodniowo w większości pozostałych państw.

Z danych Komisji Europejskiej wynika, że w 2022 r., przeciętny tygodniowy czas pracy w UE wynosił 37,5 godz. Najdłużej pracowali Grecy (41), najkrócej Holendrzy (33,2). Polacy zajęli drugie miejsce. Tylko w czterech krajach Unii Europejskiej pracowało się dłużej niż 40 godz.

W szerszej perspektywie, rekordzistami, jak wynika z danych OECD, są Kolumbijczycy (w 2022 r. pracowali ponad 47 godz. tygodniowo) i Turcy (45,6). W pierwszej dziesiątce znalazły się trzy kraje UE: Polska, Węgry i Słowenia (odpowiednio 39,6, 36,5 i 39,2 godz.) . Opierając się na tych danych, można przypuszczać, że długi czas pracy to nie jest najważniejszy problem, z jakim mierzą się pracownicy. Skąd zatem ta wrzawa?

Pracować krócej znaczy pracować lepiej

Pomysł skrócenia czasu pracy nie jest tak świeży jak można by sądzić. Już pod koniec lat 20. ekonomista John M. Keynes proponował skrócenie go do 15 godz. tygodniowo. W 1965, za prezydentury Nixona, komisja Senatu USA przewidywała, że do 2000 r. czas pracy skróci się do 14 godz. tygodniowo, a urlop będzie trwał siedem tygodni. Co się nie udało Amerykanom do 2000 r., udało się Francuzom, którzy, właśnie wtedy ustawowo wprowadzili 35-godzinny tydzień pracy. W XXI w., idea skracania czasu pracy rozpowszechniła się w wielu firmach technologicznych. Dla zwolenników tego rozwiązania wnioski były proste i zachęcały do eksperymentowania na szerszą skalę.

Na Islandii w latach 2015–2017 intensywnie eksperymentowano z krótszym tygodniem. W projekcie wzięło udział 2500 pracowników. Efekt? Wzrosło ich zadowolenie, obniżył się stres związany z godzeniem pracy z życiem prywatnym. Pracodawcy zauważyli wzrost optymizmu i większe zaangażowanie w pracę. Wydajność nie zmieniła się, a niekiedy wręcz wzrosła. Dlatego wiele firm z Islandii zdecydowało się dostosować organizację pracy do mniejszej liczby godzin. W 2021 r. 86 proc. pracowników albo korzystało ze skróconego tygodnia pracy albo ich kontrakty zawierały klauzule o prawie do niego.

Czytaj więcej

Marcin Mazurek, mBank: Niewygodne pytania o czterodniowy tydzień pracy

Kolejne próby były kwestią czasu. W Niemczech w projekcie udział wzięło 45 firm, a w Wielkiej Brytanii – 61. Wszędzie tam zmiany odbywały się pod szyldem „100:80:100”, co oznacza 100 proc. wynagrodzenia za 80 proc. dotychczasowego czasu pracy, przy utrzymaniu dotychczasowej wydajności. Proste, ale po zastanowieniu nasuwają się wątpliwości.

Co oznacza czterodniowy tydzień pracy?

Widzę co najmniej trzy warianty tej propozycji. Jeden to tzw. rozwiązanie „skompresowanego czasu pracy”: pracujemy jeden dzień krócej, zachowując standardowy wymiar czasu pracy. Jako jeden z pierwszych krajów wprowadziła je Belgia w listopadzie 2022 r., pozwalające pracownikom decydować, czy chcą pracować pięć dni w tygodniu, czy wolą pracować cztery, „wyrabiając” ustawowe 38 godz. w tygodniu.

Zmiana ta w niewielkim stopniu wpłynęła na nawyki pracownicze. Rok później dziennikarka „Brussels Times” Margherita Bassi, ze smutkiem donosiła, że tylko jeden na 130 pracowników pełnoetatowych zdecydował się na pracę cztery dni w tygodniu.

Inne rozwiązanie, które bliższe jest propozycji „80”, to pięć godzin mniej, czyli np. 35 godzin tygodniowo zamiast 40.

W pierwszym przypadku pojawia się kłopotliwy „piąteczek”, gdy musimy stawić się w pracy na około trzy godziny, poświęcając czas na dojazd i powrót. Drugie rozwiązanie pozostawia mniej wątpliwości: po prostu pracujemy po około dziewięć godzin przez cztery dni. Ale i tu pojawią się sceptycy.

Należałoby pamiętać o osobach wykonujących pracę w zawodach wolnych, gdzie organizacja pracy i jej czas zależą od pracownika. Dla części z nich dyskusja ta może mieć charakter abstrakcyjny. Ale nie tylko dla nich. Pierwszy przykład z brzegu to nauczyciele. W najbardziej absurdalnym przypadku wyobrażam sobie skrócenie godzin lekcji z 45 do 36 minut. Kto jak kto, ale część uczniów się ucieszy.

100 procent wydajności pracy, ale jakiej wydajności?

Kompromis 100:80:100, zakłada zachowanie 100 proc. wydajności. Główny Urząd Statystyczny za podstawę jej pomiaru w przemyśle przyjmuje definicję wyniku pracy ludzkiej przypadających na jednostkę pracy. Trudniej jest zdefiniować wydajność pracy w usługach. Jeśli ktoś próbuje mierzyć, ile usług zostało wykonanych w danej jednostce czasu, to nie rozumie specyfiki tego sektora, gdzie nie zawsze jesteśmy w stanie przewidzieć, jaki nominał usług zostanie wykonany.

Australijski Bank Rezerw przyznał, że jest w stanie wyliczyć wydajność dla 16 branż zajmujących się działalnością rynkową, ale wiele branż niezorientowanych rynkowo musi być w tych statystykach pominiętych. Dotyczy to służb bezpieczeństwa, administracji, edukacji i kształcenia zawodowego, służby zdrowia i pomocy społecznej.

W Polsce dotyczyłoby to ok. 10 proc. pracowników. A jeśli rozszerzymy tę regułę na cały handel i usługi, to może się okazać, że wyliczanie wydajności w klasyczny sposób jest możliwe dla 3–5 mln z ponad 15 mln pracujących (dane na koniec 2023 roku ). Jeśli więc chcielibyśmy zastosować model 100:80:100, to musielibyśmy albo nauczyć się wyliczać wydajność dla wielu grup zawodowych albo skrócić model do wersji 100:80, czyli 100 proc. wynagrodzenia za 80 proc. czasu pracy. Propozycja atrakcyjna, ale nieco demoralizująca.

Krótszy tydzień pracy to znacznie więcej niż „owocowe czwartki”.

Poza wieloma wątpliwościami sam pomysł wydaje się godny rozwagi. I nie chodzi tu o ekologię czy niższe koszty prowadzenia działalności firmy. Powody są technologiczne, demograficzne i kulturowe. W listopadzie 2023 roku opublikowany został raport, w którym autorzy analizują wpływ zastosowania sztucznej inteligencji na wzrost wydajności. Analizują dwa warianty. Pierwszy to wzrost wydajności dzięki zastosowaniu AI przy zmniejszeniu czasu pracy o 20 proc., ale z zachowaniem wynagrodzenia. Drugi to wzrost wydajności o 10 proc., przy ograniczeniu czasu pracy o 10 proc. i utrzymaniu wynagrodzeń. Wyniki sugerują, że około 70 proc. amerykańskich pracowników może zwiększyć swoją wydajność, wspierając się w pracy sztuczną inteligencją, równocześnie redukując swój tygodniowy czas pracy o 10 proc., ale „tylko” 28 proc. pracowników podniesie swoją wydajność przy użyciu sztucznej inteligencji, w systemie skróconego tygodnia pracy do 32 godz. Wszystko to w perspektywie 2033 r. 

Trudno się nie zgodzić, że technologia w coraz większym stopniu wspiera nas w codziennym życiu, a więc też i w pracy, o czym pisali wiele lat wcześniej Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee, w książce „Wyścig z maszynami. Jak rewolucja cyfrowa napędza innowacje, zwiększa wydajność i nieodwracalny sposób zmienia rynek pracy”. Badacze kreślą dwa scenariusze: negatywny, w którym technologia zastąpi człowieka w miejscu pracy, i pozytywny, gdy go będzie wspierać. I konkludują: wzrost wydajności bierze się nie z cięższej, ale mądrzejszej pracy.

Jak pogodzić problemy demograficzne z chęcią skrócenia tygodnia pracy?

Nie da się ignorować też problemów demograficznych, których skutkiem jest starzenie się społeczeństwa. Ciekawych obserwacji dostarcza lektura raportów badaczy z projektu Share50+, którzy gromadzą dane o stanie zdrowia, relacjach społecznych oraz sytuacji finansowej i zawodowej osób w wieku 50+ w 28 krajach. Okazuje się, że są to osoby cieszące się subiektywnie dobrym zdrowiem psychicznym i fizycznym. Jednak na pytanie, czy przejdą na emeryturę zaraz po wejściu w wiek emerytalny, zdecydowana większość odpowiedziała: tak.

Najchętniej przejdą na emeryturę Polacy, Hiszpanie i Grecy. Jeśli zestawimy to z danymi dotyczącymi przeciętnego czasu pracy, gdzie Polacy i Grecy pracują najdłużej, to możemy dojść do wniosku, że „już się narobiliśmy” i teraz niech pracują inni. Problem w tym, że „innych” ubywa.

Do roku 2050 udział ludności aktywnej spadnie do 56,8 proc., a w wieku powyżej 64 lat wzrośnie do blisko 30 proc., przy obniżającym się wskaźniku dzietności. Osoby starsze będą musiały zostać dłużej na rynku pracy, ale nie da się tego zagwarantować, zwiększając wiek emerytalny. Rządy, które będą chciały naruszyć ład socjalny, albo zapłaciły utratą władzy albo zapłacą, jak tylko to zrobią. Trzeba zachęcić pracownika do pozostania w pracy, projektując mniej obciążające psychicznie i fizycznie systemy pracy. Zwłaszcza że badania pokazują, iż po 45. roku życia nasza wydolność się obniża. Może perspektywa sześciu godzin pracy dziennie lub trzech dni wolnego będzie akceptowalna w zamian za kilka lat więcej na rynku pracy?

W stan spoczynku odchodzi pokolenie baby boomers, dla których praca była wartością niezwykle ważną i dla której godzili się na wiele wyrzeczeń. Nie na darmo uważa się, że to jest ono podatne na pracoholizm. Kolejne generacje zaczynają sobie cenić życie prywatne i jasne wytyczenie granic między pracą a życiem pozazawodowym. Obecnie na rynku pracy zaczyna „rozpychać się” pokolenie Z, urodzone w latach 1997–2012. Jak niektórzy uważają, będzie ono postrachem pracodawców.

Z raportu opublikowanego w marcu 2023 r. przez Wyższą Szkołę Humanitas wynika, że to osoby, które ponad karierę i cele zawodowe, stawiają sobie cele związane z życiem prywatnym, w tym realizację swoich zainteresowań. Praca staje się bardziej środkiem niż celem. Celem jest równowaga praca – życie prywatne, z wyraźnie nakreśloną granicą, której przekroczenie kończy się zmianą pracy .

Oczekiwania pokolenia Z to wyzwanie dla menedżerów

Menedżerowie wychowani w przeświadczeniu, że dobry pracownik to taki, który długo i ciężko pracuje, muszą zmienić nastawienie. Praca musi być „mądra”, mieć sens, świadczona w elastycznej formie, uwzględniając prawo pracownika do życia prywatnego, w którym nie ma miejsca na sprawy zawodowe. W tej sytuacji skrócenie czasu pracy może stać się atutem.

Przemiany kulturowe, demograficzne i technologiczne są najważniejszymi przesłankami dla rozważenia postulatu „krótszego tygodnia pracy”. Ale próby wprowadzenia go w drodze ustaw lub zapisów kodeksowych są błędem lub zabiegiem propagandowym. Nie wszystkie kategorie zawodowe poczują się uszczęśliwione. To rozwiązania, które wdrażać mogą poszczególni pracodawcy, w porozumieniu z pracownikami lub ich przedstawicielami. Co nie obniża ogromnego znaczenia, jakie mogą one mieć w perspektywie zmian na rynku pracy.

O autorze

Rafał Towalski

Dr Rafał Towalski jest ekspertem BCC, pracuje w Instytucie Filozofii, Socjologii i Socjologii Ekonomicznej Kolegium Ekonomiczno-Społecznego SGH. 

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację